[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciemnym, pustym właściwie parku, czyniła robotę niemal zbyt prostą.
Dla Jacka w tej chwili mrok pustoszejącego parku był raczej powodem do
zadowolenia niż zmartwień czy obaw, jak w piątkowy wieczór, kiedy przejeżdżał
tędy rowerem. Pocieszało go to, że choć jego wyobraznia wciąż podsuwała mu
nieprzyjemne obrazy, to przecież podobnie działo się z innymi ludzmi.
Stanowczo wierzył, że jeżeli Black Kings będą chcieli go dopaść, to zrobią to
w mieszkaniu albo w jego pobliżu.
Teren stał się zaskakująco pagórkowaty i skalisty. Tę część parku nazywano
Wielkim Wzgórzem, i miało to uzasadnienie. Biegł wyasfaltowaną ścieżką wijącą
się w tunelu z gałęzi bezlistnych jeszcze drzew rosnących dookoła. Zwiatło z
parkowych latarni oświetlało drzewa, wywołując pełne grozy obrazy. Można było
odnieść wrażenie, że park pokryty jest utkaną przez ogromne pająki gigantyczną
pajęczyną.
Gdy poczuł zadyszkę, zwolnił i zaczął się rozluzniać. Z dala od świateł i
zgiełku miasta mógł spokojnie wszystko przemyśleć. Zastanowił się przede
wszystkim nad tym, czy jego krucjata nie została wywołana nienawiścią do
AmeriCare, jak sugerowali Chet i Bingham. Z obecnej perspektywy musiał się
zgodzić, że to było możliwe. Koniec końców, hipoteza o celowym roznoszeniu
zarazków czterech chorób była niewiarygodna, jeśli nie wręcz niedorzeczna.
Może to on swoim postępowaniem wywołał u pracowników szpitala taką wrogą
postawę. Bingham przecież zwrócił mu uwagę, że potrafi być nieznośny w
stosunkach z innymi.
Pogrążony w myślach, zwrócił nagle uwagę na niepokojący nowy odgłos, wyraznie
współgrający z odgłosem jego kroków. Dzwięk był metaliczny, jakby podkuł swoje
koszykarskie buty blachami. Zaniepokojony, przyspieszył kroku. Metaliczny
odgłos wyrwany został na moment ze wspólnego rytmu, ale już po chwili
zsynchronizował się z rytmem Jacka.
Jack spróbował obejrzeć się za siebie. Gdy to zrobił, ujrzał postać biegnącą w
jego stronę. Akurat w chwili, gdy spoglądał za siebie, postać mignęła w
świetle latarni. Jack od razu spostrzegł, że biegacz nie ma na sobie
sportowego stroju. Miał natomiast czarną skórzaną kurtkę, a w ręku połyskującą
broń!
Serce Jacka gwałtownie przyspieszyło. Poczuł nagły przypływ adrenaliny i
popędził przed siebie. Usłyszał tylko, że goniący stara się dorównać mu kroku.
Biegnąc, musiał się szybko zastanowić, którędy najprędzej wydostanie się z
parku. Jeśli znajdzie się między ludzmi w ruchu ulicznym, może mieć szansę.
Uznał, że najłatwiej będzie mu umknąć przez zarośla rozciągające się po prawej
stronie ścieżki. Nie wiedział jednak, jak daleko jest miasto. Możliwe, że
tylko trzydzieści metrów, ale możliwe również, że nawet sto.
Czując, że prześladowca siedzi mu na karku, Jack nagle skoczył w prawo i
zanurzył się w gęstwinie. Pomiędzy drzewami i krzewami było znacznie ciemniej
niż na drodze. Właściwie nie widział, dokąd biegnie. Nagle potknął się o coś
wystającego z ziemi. Opanowała go kompletna panika, kiedy znalazł się na
trawie i próbował na czworakach wydostać się z gęstwiny krzewów.
Teren stał się jakby równiejszy i pozbawiony poszycia, które utrudniało mu
poruszanie się. Przyspieszył. Teraz musiał radzić sobie jedynie z liśćmi
leżącymi między ciasno rosnącymi drzewami.
Dobiegł do potężnego dębu. Schował się za nimi i oparł o pień. Ciężko
oddychał. Nasłuchując, starał się powstrzymać zadyszkę. Dochodził do niego
tylko monotonny odgłos ruchu ulicznego przypominający szum wodospadu. Jedynymi
głośniejszymi akcentami w nocnej harmonii były pojedyncze klaksony lub syreny.
Jack przez kilka minut stał za grubym pniem dębu. Nie słysząc żadnych kroków,
oderwał się od drzewa i ruszył na zachód. Teraz szedł tak wolno i cicho, jak
to było możliwe, ostrożnie przesuwając stopy po trawie, by nie szeleścić
liśćmi. Serce waliło mu jak oszalałe.
Niespodziewanie nadepnął na coś miękkiego i ku jego przerażeniu to coś
eksplodowało przed nim. Przez ułamek sekundy nie miał najmniejszego pojęcia,
co się dzieje. Z ziemi wstała jak wyrwana śmierci z objęć, chwiejąc się na
nogach, jakaś zakutana w szmaty postać. Zakręciła się wokół własnej osi niczym
tańczący derwisz i waląc w powietrzu ramionami jak cepem, wrzeszczała raz za
razem: "Sukinsyn, sukinsyn!"
Nagle podniosła się druga postać, równie szalona jak pierwsza.
- Nie dostaniesz naszego wózka! - zawołał pierwszy.
- Prędzej cię załatwię - dodał drugi.
Jack zdołał tylko zrobić krok w tył, kiedy pierwsza z postaci rzuciła się na
niego, smagając odorem stęchlizny i odrażającym oddechem. Jack starał się
odepchnąć napastnika od siebie, ale mężczyznie udało się pociągnąć paznokciami
po jego twarzy.
Jack spróbował pozbyć się cuchnącego włóczęgi. Zanim mu się to udało, ciszę
nocną rozerwał huk wystrzału. Jack poczuł pod palcami ciepłą ciecz i
jednocześnie wyczuł, jak włóczęga najpierw zesztywniał, a po chwili osunął się
na trawę, ciągle trzymając Jacka w objęciach.
Lament drugiego z włóczęgów wywołał z ciemności kolejny strzał. Jęk rozpaczy
ucichł, jak ucięty nożem.
Jack odwrócił się i popędził w przeciwną stronę. Raz jeszcze pognał na
złamanie karku, nie bacząc na ciemności i przeszkody pod nogami.
Niespodziewanie grunt umknął mu spod nóg i Jack potykając się, zbiegał w dół
zbocza, ledwie utrzymując równowagę. Zatrzymał się dopiero, kiedy wpadł w
gęstwinę krzewów i jakichś pnączy. Przedzierał się przez zarośla z taką
determinacją, że gdy nagle wypadł na ścieżkę, stracił równowagę i wywrócił się
jak długi. Przed sobą dostrzegł blade światło, granitowe schody. Podniósł się
ciężko i ruszył w ich stronę. Gdy tam dotarł, zaczął biec po dwa stopnie. Był
już blisko ostatniego, kiedy usłyszał pojedynczy strzał. Kula zrykoszetowała o
skałę na prawo od niego i zniknęła w ciemnościach.
Schylając się i klucząc, dotarł do końca schodów i wszedł na taras. W centrum
znajdowała się pusta, wyłączona na zimę fontanna. Trzy strony tarasu zamykały
arkady. Pośrodku przeciwległego szeregu kolumn zaczynały się schody prowadzące
na kolejny poziom.
Jack usłyszał charakterystyczny metaliczny stukot butów swego prześladowcy,
który właśnie wbiegł na pierwsze stopnie. Wiedział, że nie ma czasu na dalszą
ucieczkę schodami. Wbiegł więc pomiędzy kolumny arkad. W arkadach panowały
całkowite ciemności, więc posuwał się przed siebie po omacku.
Odgłos kroków na pierwszych schodach nagle ucichł. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katarzyn.opx.pl
  • Copyright © 2016 W chwili, gdy nasze usta Å‚Ä…czÄ… siÄ™ w pocaÅ‚unku, ta dziewczyna caÅ‚kowicie podbija moje serce.
    Design: Solitaire